czwartek, 14 maj 2020 06:54

W zeszłym roku polskie jabłka zbierało ponad pół miliona Ukraińców. "Zamknięte granice to dla nas koniec"

Napisane przez
Oceń ten artykuł
(0 głosów)
Jeśli w maju zacznie padać, sadownicy z Powiśla poradzą sobie z suszą. Wtedy kluczowe okaże się pytanie, kto jabłka ma zebrać. Przy zamkniętej granicy to będzie dramat.
– W zeszłym roku przy polskich jabłkach pracowało ponad pół miliona Ukraińców – bije na alarm poseł PSL i sadownik spod Grójca Mirosław Maliszewski.
Polska, po Chinach i Stanach Zjednoczonych, to trzeci producent jabłek na świecie. W Polsce największym zagłębiem sadowniczym jest powiat grójecki na Mazowszu, ale tuż za nim jest już Lubelszczyzna. Właśnie z powiatu opolskiego i kraśnickiego pochodzi co trzecie polskie jabłko.
By oddać skalę, jak ważna to branża dla rolnictwa, trzeba podać kilka cyfr. Na Lubelszczyźnie jest ok. 10 tys. gospodarstw sadowniczych, a każde z nich utrzymuje co najmniej pięcioro członków rodziny. Jako że całe województwo zamieszkuje niewiele ponad 2 mln osób wychodzi, że co 40. osoba utrzymuje się z jabłek. I to nie licząc transportu, handlu czy całego jabłkowego przetwórstwa.

Osiem tygodni słońca. Ani kropli deszczu

Nasz kraj nigdy nie byłby liderem w produkcji jabłek, gdyby nie korzystny klimat charakteryzujący się ciepłą i mokrą wiosną, gorącym latem i długą pogodną jesienią. Do rzadkości należą także huragany czy burze z gradem, które potrafią zniszczyć każdą uprawę.
Tymczasem już na początku roku z jednym z podstawowych warunków jabłkowego urodzaju nie tylko na Powiślu zaczął być poważny problem. To susza.

– Ostatni deszcz pamiętam na samym początku marca, kiedy ta cała pandemia dopiero się w Polsce rozpoczynała. Później przez całe osiem tygodni nie spadła ani kropla. Dosłownie. Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Słońce i wysuszający ziemię wiatr. I tak każdego dnia. Jeśli na to wszystko nałożymy suszę z roku 2019 i zupełnie bezśnieżną zimę, proszę sobie wyobrazić skalę problemu – Krzysztof Cybulak, sadownik ze wsi Kopanina Kaliszańska na Powiślu, tylko załamywał ręce.
Po raz pierwszy rozmawialiśmy przez telefon we wtorek 28 kwietnia. Kiedy dwa dni później pojechaliśmy na miejsce, w nocy spadł pierwszy deszcz od początku marca. Padało dość intensywnie, ale tylko przez dwie godziny.
Wizualnie przełom kwietnia i maja w sadownictwie to okres chyba najbardziej efektowny. Zaczynają kwitnąć kolejne odmiany jabłoni. W szpalerze różnokolorowych drzew krajobraz jak z bajki. Cybulak wbija szpadel w ziemię. Wilgoć przedostała się w głąb ziemi na jakieś 20-25 cm. Głębiej, tam, gdzie są korzenie drzew, sucho jak pieprz.

Krzysztof Cybulak, zażywny 50-latek, jest sekretarzem Związku Sadowników RP, najpoważniejszego stowarzyszenia w branży. Jego szefem jest poseł Polskiego Stronnictwa Ludowego, sadownik z Grójca na Mazowszu Mirosław Maliszewski.
Cybulak na Powiślu Lubelskim ma wzorowo prowadzony sad: 10 hektarów w jabłkach, 2,5 w śliwkach i pół hektara w gruszach. Do tego przechowalnie owoców ze zmienną temperaturą, specjalistyczny sprzęt i najnowocześniejsze metody produkcji. Podobnie jak żona skończył ogrodnictwo na Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie (wtedy Akademię Rolniczą). W przyszłości gospodarstwo sadownicze przejmie syn Maciek, też absolwent ogrodnictwa.
– By uratować ten rok dla sadownictwa, powinno padać zarówno w maju, jak i w czerwcu. Ale tutaj nie chodzi o ulewy, bo wtedy woda błyskawicznie spływa do rzek. Nam potrzebny jest spokojny deszcz, który systematycznie będzie wsiąkał w glebę – zauważa Maciek Cybulak. A Krzysztof Cybulak kwituje: – Jeśli deszczu nie będzie, to pod koniec czerwca, kiedy już powstaną zawiązki owocu, drzewo po prostu je zrzuci. Jak z ptakami, które mają w gnieździe za dużo piskląt. Chcąc same przetrwać, muszą kilka z nich wyrzucić na zewnątrz. Okrutne, ale takie jest prawo natury. Także w sadownictwie.

Ogniska, które ochroniły sady

Ale susza nie jest jedynym wrogiem sadowników. Jeszcze bardziej przebiegły i nieobliczalny jest mróz. Wystarczy jedna noc z temperaturą poniżej zera, by kwiaty zostały przetrącone.
– Mamy to szczęście, że większość sadu jest położona na wzgórzu, a wiosenny mróz wędruje przeważnie po dolinach. Ale przed dwoma laty, znając prognozy pogody, przez dwie noce paliliśmy w sadzie ogniska. W kilku miejscach. Zaczynaliśmy po godz. 23, a kończyliśmy przed szóstą rano. Całą rodziną. Mówię panu, robota niewyobrażalnie ciężka. Uratowaliśmy półtora hektara sadu. Na szczęście trzeciej nocy mróz już ustąpił, bo nie mielibyśmy już czym palić ogniska. Całe drewno nam poszło – wspomina Maciek Cybulak.
Jednak z powodu ukształtowania terenu mróz atakuje punktowo. W jednym miejscu potrafi zniszczyć cały sad, a już kilka kilometrów dalej zostawić go nietkniętym. Stąd straty spowodowane wiosennymi przymrozkami są nieporównywalnie mniejsze niż te wynikające z suszy. Ale i tak przymrozki w tym roku potrafiły zniszczyć na Powiślu już kilka procent areału.
Zdecydowanie gorzej było w powiecie grójeckim, gdzie 16 hektarów sadu z jabłkami ma szef Związku Sadowników RP Mirosław Maliszewski. – W zeszłym roku z powodu przymrozków nie zebrałem praktycznie niczego. W tym roku mróz przetrącił mi już ok. połowy plantacji - macha ręką poseł Maliszewski.

Wracając do suszy. Można z nią walczyć, zakładając w sadach nawodnienie. Ale to skomplikowany i bardzo drogi interes.

Maciek Cybulak: – To przede wszystkim koszt bicia studni. Im głębsze ujęcie wody, tym pewniejsze, ale droższe, bo cena każdego metra wiercenia to ponad 100 zł. Do tego trzeba dodać pompę, prąd, no i koszty rozprowadzenia instalacji wodnej pod wszystkie drzewa. Ale to nie wszystko, bo od dwóch lat zmieniło się prawo i za wydobycie wody do celów rolniczych trzeba płacić, kilkanaście groszy za metr sześcienny, może to i niedużo, ale tej wody potrzeba naprawdę sporo na hektar.
Krzysztof Cybulak: – Wychodzi ponad 10 tys. zł za hektar instalacji. Na dopłaty do instalacji nawodnień są, co prawda, pieniądze rządowe, ale nie chcą z nich ludzie skorzystać z powodu skomplikowanej papierologii, bardzo wysokich opłat za wszystkie pozwolenia i bardzo długich terminów oczekiwania na te pozwolenia, od kilku miesięcy do nawet dwóch lat.
Maciek: – Wiem, że przy tych wszystkich zmianach klimatycznych to rzecz nieunikniona, ale w tej chwili na to nas po prostu nie stać.
Pewnie z powodu wysokich kosztów nawodnienie w sadach na Powiślu – według szacunków, bo nikt dokładnych statystyk nie prowadzi – to zaledwie dwa, może trzy procent wszystkich gospodarstw. Także dlatego, że na dopłaty do budowy instalacji nawadniających dla wszystkich chętnych sadowników nie wystarcza pieniędzy rządowych.

Nawodnienie kosztuje, ale w perspektywie czasu się opłaca. I to bardzo. Rzecz w rozmiarze jabłka, jego smaku, także kolorze. Tego z sadu nawadnianego i tego pozostawionego samemu sobie. Porównajmy ceny. W 2019, w bardzo dobrym roku dla sadownictwa lubelskiego, jabłko deserowe, takie ze sklepu, kupowano od sadowników nawet za półtora złotego za kilogram. A małe, niewykształcone, np. z powodu suszy – kilka razy taniej.  
Mnożąc te kwoty przez 600 ton (czyli 600 tys. kilogramów), bo tyle Cybulakowie zebrali jabłek ze swojego sadu w rekordowym 2018 r. widać, że nawodnienie zakładać po prostu trzeba.
Ubezpieczać sady, jak samochody
Związek Sadowników RP jeszcze od czasów rządów koalicji PO-PSL walczy o uregulowanie rynku, także tego sadowniczego. Przed prawie dwoma laty stosowny zapis proponowanych przepisów trafił na biurko ministra rolnictwa Krzysztofa Ardanowskiego z PiS. I niewiele się z nim dzieje.

– Każde gospodarstwo sadownicze to także firma, której właściciel, chcąc się rozwijać, musi stworzyć biznesplan. Musi mieć gwarancje tego, ile jabłko będzie kosztowało za rok, za dwa, za trzy. Kto je od sadownika odbierze. Oczywiście nie chodzi nam o dokładną cenę, ale widełki, od tylu do tylu. Podobnie jest z kontraktacją. Sadownik powinien wiedzieć, kto odbierze od niego jabłko. Nie chodzi nam o całą produkcję. Tylko o jej część, połowę, dwie trzecie produkcji. Tak jest w państwach starej Unii. Bez takich gwarancji nie ma planów, rozwoju, zwiększania areału. A przecież sadownictwo to w Polsce bardzo ważna gałąź rolnictwa – zauważa Marian Smentek ze Związku Sadowników RP, który pod Kraśnikiem posiada plantacje porzeczek i aronii.
– I jeszcze bardzo ważna sprawa: ubezpieczenie! Ubezpieczenie od suszy, gradu, mrozu, powodzi – zauważa Krzysztof Cybulak.  
I wyłuszcza, o co chodzi: – Nasz związek postuluje od kilku lat, by wprowadzono ubezpieczenie obowiązkowe. Tak jak w przypadku samochodowego: płacisz, na drodze przytrafia ci się nieszczęście, ubezpieczyciel pokrywa spowodowane przez ciebie szkody. Dzięki temu, że ubezpieczenie jest powszechne, nie jest drogie, bo skoro płaci każdy, firmie to się kalkuluje. Wychodzi kilka procent sumy ubezpieczenia. Tak jest wszędzie w cywilizowanym świecie.  
Maciek Cybulak precyzuje: – Niestety. Takiego rozwiązania nie możemy się od rządu doprosić od kilku lat. Dziś jest tak, że ubezpieczenie zawiera tylko kilka procent sadowników, przez to jest drogie, bo wynosi nawet jedną trzecią kwoty całkowitej. Co prawda rząd obecnie pokrywa dwie trzecie składki ubezpieczenia, ale tylko od jednej ze szkód.

Przyjmę pracę oprócz Avon i tej w sadzie

Nikt w Związku Sadowników RP nie ukrywa, że ta branża w Polsce wolno, ale systematycznie się rozwija. Nie byłoby to możliwe bez siły roboczej, a ta na Lubelszczyznę przyjeżdża przede wszystkim z zagranicy. Z Ukrainy.  
– O ile szacunki mówią, że w całym kraju w branży sadowniczej pracuje ok. pół miliona Ukraińców, o tyle na Lubelszczyźnie w czasie zbioru jabłek co najmniej 100 tys. Ale granice wciąż są zamknięte, a my bez tego wsparcia nie damy rady – rozkłada ręce Marian Smentek. To przede wszystkim wsparcie przy zbiorze jabłek, które rozpoczyna się na początku września. Ale praca w sadzie to już wczesna wiosna, czyli przycinanie drzewek. Potem są zabiegi pielęgnacyjne i te związane z ochroną drzew (nawozy, opryski). Sezon dobiega końca na przełomie października i listopada.  

Żeby oddać skalę zjawiska, wystarczy wczesną jesienią udać się do Biedronki w Opolu Lubelskim.

– W kolejce Polak to może jest co dwudziesty. Pozostali to Ukraińcy. Kupują całymi wózkami. I bardzo dobrze, bo wszyscy byli zadowoleni – dają przykład Cybulakowie.
Smentek: – Praktycznie każdego dnia słyszę w wiadomościach o samolotach pełnych obywateli Ukrainy, których rządy państw zachodniej Europy ściągają do siebie, bo bez ich pomocy gospodarka nie da rady. A u nas granice wciąż szczelnie pozamykane. Tylko słychać o odmrażaniu lasów, skwerów, żłobków, przedszkoli, galerii handlowych. Nasz rząd także i tu pozostaje głuchy na nasze apele. I dobrze wypada tylko w telewizji na Jedynce o godz. 19.30.
Gospodarstwo posła Maliszewskiego pod Grójcem to nie tylko przetrącone mrozem jabłonie. Także inne owoce. – W całym sezonie zatrudniam dwóch-trzech pracowników. W sezonie, podczas zbiorów, nawet 20, przede wszystkim tych z Ukrainy. Bez ich wsparcia nie dam rady. I to wcale nie są czarne wizje. Owoców nie będzie miał kto zbierać. Czasu mamy coraz mniej – tłumaczy Maliszewski.

– To było kilka lat temu. Ceny na jabłka były śmiesznie niskie i nie opłacało się ich zbierać. Z konieczności jabłka posłużyły jako nawóz. W tym miejscu do dziś wszystko rośnie najlepiej – pokazuje Krzysztof Cybulak.
Optymistką jest tylko Barbara Cybulakowa, małżonka Krzysztofa i mama Maćka: – A jak tak sobie myślę, że ten koronawirus i podążające za nim bezrobocie to trochę naprawi naszą mentalność i stosunek do pracy. Jeszcze niedawno w internecie na portalu z ogłoszeniami pracy można było przeczytać: przyjmę pracę oprócz tej na roli, akwizytorki w Avon, przedstawiciela handlowego sieci spożywczej i kilka innych wyjątków. Dziś takich ogłoszeń jest już coraz mniej.
 
Polski rynek jabłek

Jeśli susza i przymrozki nie zniszczą tegorocznych plonów, produkcja jabłek może wynieść nawet 4,5 mln ton. To ok. 15 proc. więcej niż średnia z ostatnich trzech lat.  
W całej Europie roczna produkcja jabłek to ok. 12,3 mln ton. Polska jest tutaj niekwestionowanym liderem.
Dla porównania w Chinach, gdzie zbiera się najwięcej jabłek, roczna produkcja to ok. 45 mln ton. Problem w tym, że Państwo Środka w tym roku zmaga się także z potężną suszą.
I jeszcze słowo o konsumpcji. W Polsce w ciągu roku zjadamy tylko ok. 700-800 tys. ton jabłek. Pozostałe eksportujemy. Do 2014 r. największym odbiorcą polskich jabłek była Rosja, ale po wprowadzeniu embarga musieliśmy znaleźć inne rynki zbytu. Dziś to przede wszystkim państwa UE, ale też kraje arabskie. Od dwóch lat polskie jabłka są przebojem m.in. w Egipcie. A to ponad 100-milionowy rynek.

Źródło: lublin.wyborcza.pl
Czytany 1073 razy Ostatnio zmieniany wtorek, 19 maj 2020 13:04

Informator

Wiedza sadownicza

  • 1
  • 2

Reklama